Pozazdrościłem Vojtkowi jego wojskowych wspomnień, więc postanowiłem dać sobie prawo do wspomnień związanych z kamaszami. A jest co wspominać.
Nadeszła
w moim życiu chwila, gdy WKR upomniał się o moją skromną
osobę, pragnąc zrobić z zafajdanego cywila, wzorowego żołnierza.
Któregoś dzionka moja mać radnaja przypomniała sobie o moim istnieniu, gdy ja już powoli o wojsku zapomniałem i przysłała mi kartę powołania do odbycia zaszczytnej służby wojskowej. Z całym przekonaniem mogę przysiąść, że się do
tej pieprzonej instytucji nie nadawałem, bo jestem z przekonania
pacyfistą i brzydzę się przemocą. Mało tego, na dodatek mam
humanistyczne zacięcie i bliższe są mi teatry, muzea, spotkania
literackie, a nie kamasze, onuce, plecak i karabin, że już o
zafajdanej menażce nie wspomnę. Z bólem serca opuściłem rodzinne miasto, aby udać się do jednostki, abym odsłużył co należy mojej ojczyźnie. Nim zawitałem do koszar, wstąpiłem do sympatycznej knajpy na "ostatnie" piwo pod setkę i śledzia...
Do jednostki zgarnął mnie późnym popołudniem z uroczej mordowni patrol wojskowy, gdy sobie wesoło śpiewałem "W Ołomuńcu na fisz placu...", zamiast od paru godzin być w koszarach. Nie powiem, abym się ucieszył z tego powodu, podobnie jak dowódca. A, że byłem w stanie świadczącym o solidnym przygotowaniu do służby wojskowej, to dla podbudowania morale wylądowałem w areszcie. Dopiero rano byłem w stanie dopełnić formalności zameldowania się w jednostce i przebraniu w mundur. Widocznie moja postawa była wzorowa i podobala się przełożonym, bo skończyło się tylko na lekkim opierdolu. A co tam, było - minęło.
- Słuchajcie szeregowiec –
wrzeszczał kapral. Tu się nikt z wami nie będzie opierdalał
– ciągnął podniesionym głosem. -
My wam kurwa pokażemy co to znaczy służba w Ludowym Wojsku
Polskim.
Ładnie się zaczyna – pomyślałem i uprzytomniłem
sobie, że ten wrzeszczący kapral mówi do mnie w trzeciej osobie.
Jak widać wojsko ma takie zwyczaje, a odzywki w liczbie mnogiej i w
trzeciej osobie obowiązują w tej militarnej instytucji. Swoistego
kolorytu dodawał fakt, że mówiono do mnie bardzo oficjalne, ale z
wojskową kurtuazją:
– Słuchajcie obywatelu!, albo -
Słuchajcie szeregowy! W taki sam sposób należało się też
zwracać do swoich przełożonych. Broń Boże by dowódcy powiedzieć
przez pan, bo wtedy w najlepszym wypadku można było usłyszeć, że
panowie w 1939 roku wyjechali do Londynu. (...)
Mimo świadomej dyscypliny
obowiązującej w Ludowym Wojsku, często było słychać od
kapralskiej braci, chwackie i groźne komendy:
– Pokryć! Albo was kurwa ziemia
lubuska pokryje! Kuuurrrwaaa maaać! Napierdalacie kulasami o glebę,
jakby koza srała na bęben! Podobnie było przy komendzie -
Stój! Słuchając takich pełnych poetyckiej metafory komend
patrzyłem z podziwem na kaprali, a gdy mój wzrok skrzyżował się
ze wzrokiem któregoś z dowódców to najczęściej słyszałem:
– Co tak się kurwa gapicie!
Kaprala Ludowego Wojska Polskiego nie widzieliście! A może się wam
kurwa Wojsko Polskie nie podoba! Co tak kurwa wytrzeszczacie gały
jak kocur co sra w sieczkę!
Aczkolwiek te ostatnie zdanie wypowiedziane przez kaprala było
żywcem zerżnięte z mojej ulubionej książki - „Przygody dobrego
wojaka Szwejka”, jednak był to niechybny znak, że kapral był
człowiekiem oczytanym i wykształconym.
Szybko zrozumiałem, że słowo „kurwa” w cywilu jest
wulgaryzmem, ale w wojsku zmienia swoje przeznaczenie i staje się
takim technicznym określeniem, bez którego armia nie może istnieć.
Podobnie było z innymi brzydkimi wyrazami, którymi kapralska brać
szafowała w nadmiarze. Mówili tak też oficerowie jak się
zdenerwowali. Widocznie taka już uroda sił zbrojnych na całym
świecie, że nie potrafią obejść się bez brzydkich wyrazów. Te
zaś w ustach dowódców stają się przecinkami, łącznikami,
wykrzyknikami. Bo na krzyku i wulgaryzmach oparta jest siła bojowa
wojska i morale żołnierzy. I to na całym świecie. (...)
Po przysiędze wyjechałem na kurs sanitariuszy i skończyłem go z
wyróżnieniem. Widocznie miałem ukryte predyspozycje samarytańskie.
Wróciłem do jednostki i dostałem przydział do izby chorych, gdzie
pędziłem beztroski żywot nieroba. (...)
Moja drużyna. Ja na unitarce z uśmieszkiem Mony Lisy w pierwszym rzędzie trzeci od lewej. Szkoda, że "Jogi", ten najwyższy po lewej już od wielu lat nie żyje. Zmarł na zawał serca parę lat po wyjściu z wojska.
Być może opatrzność boska nadal czuwała nade mną, albo mój
dowódca w pijanym widzie docenił moje medyczne (i nie tylko) zdolności, gdyż
na jego wniosek zostałem przeniesiony do obsługi kompani polowej
OTK i to z dala od macierzystego pułku. Cóż to takiego te kompanie polowe - zapytacie? Trudno mi o tym
opowiadać bez radosnego zachwytu nad maestrią działania MON-u,
który sobie ubzdurał, że każdy młodzieniec musi wojsko odsłużyć.
Temu właśnie służyły kompanie polowe, do których trafiał sam
„kwiat” młodzieży, czyli - kryminaliści, tępaki po szkołach
specjalnych, cały asortyment nieuków, którym się nie chciało
dźwigać tornistra, żonaci, dzieciaci, poborowi z obniżoną
kategorią zdrowia, dekownicy, którzy się w cywilu postarzeli bo jakimś cudem uniknęli kilku poborów. Do pełnego kompletu w tej zacnej menażerii brakowało tylko wyznawców woo-doo, Rastafarian i
świadków Jehowy. W kompaniach polowych brać żołnierska służyła po pięć miesięcy z czego cztery na pegeerach. W myśl hasła "każy kłos, ziemniak i burak na wagę złota". Jak ktoś miał mniej szczęścia, to był powoływany dwa razy, zanim został przeniesionym do rezerwy. (...)

Nie ma to jak na poligonie.
Służba wojskowa nie zrobiła ze mnie wielkiego wojaka, a już na
pewno nie przyczyniła się do wzmocnienia mojej sympatii do
socjalistycznego ustroju.
Pewnie tak bym wyglądał dzisiaj, gdybym na zawodowego pozostał.
Są to małe fragmentymojej drugiej książki "Skazany na Uherce". Często się zastanawiam, gdzie są moi koledzy z armii. Czy wszyscy żyją i jak się ich losy potoczyły...